niedziela, 13 listopada 2016

Ramen

Jesień to kino i filmy. Zmęczeni trochę serialami, zrobiliśmy sobie przerwę i od kilku tygodni więcej oglądamy pełnometrażówek. Wkrótce napiszę o nich więcej. Starzejemy się, jesteśmy jeszcze mniej imprezowi, niż kiedyś, na domiar złego, do filmu nie otwieramy już piwa, a parzymy roiboosa. Kocyk, herbata, grube skarpety i Kieślowski. Serio. 

Skoro jesień, to i rozgrzewające potrawy gotuję. Zupa dyniowa z chilli i mleczkiem kokosowym gości u nas bardzo często, już się tęskni za dalem soczewicowym. Dziś rano przygotowałam ramen, a przed momentem skończyłam robić chili sin carne, które nam posłuży za obiad na dwa dni. W całym domu pachnie kuminem, papryką wędzoną i pozostałymi przyprawami. Od razu mi cieplej. Lubię to.

Ramen ma tyle przepisów, ilu jest ludzi. Zrobiłam według Wegan Nerd z któregoś "Slowly veggie". Poniżej widzicie zdjęcie sprzed kilku miesięcy, dziś zrobiłam ponownie, z jednym zastrzeżeniem; nie gotowałam 8h, jak wtedy, a 3. No i dziś użyłam makaronu soba, lubię ten gryczany smak. 

Jeśli się będziecie kiedykolwiek mierzyć z ramenem, nie żałujcie grzybków mun lub shitake i nori. Robią robotę. Jako wkład dałam marynowane i grillowane później tofu, szczypior, natkę pietruszki i rzodkiewkę.

Michał wyraził się, że rosół to jedyna rzecz, do której tęskni, odkąd nie je mięsa. Aktualizacja: "Za niczym już nie tęsknię, skoro robisz ramen" :)



Ten tydzień będzie jeszcze bardziej zwariowany, niż poprzedni. Nie tylko w pracy. Zatrzęsie, mówię Wam. 

Nie narzekam na zimno w tym roku. Po prostu odliczam już do wiosny. Już jest połowa listopada. Za chwilę grudzień, który ze względu na święta minie błyskawicznie, a później już z górki. I tego się trzymajmy, a w międzyczasie gotujmy, oglądajmy, kochajmy się.


wtorek, 1 listopada 2016

Wróciłam, silniejsza.

Ciężki miesiąc. Wybrałam się do dentysty, konieczne było kanałowe leczenie, co niestety wykluczyło mnie z treningów na 3 tygodnie. Powrót był, a właściwie jest niezwykle ciężki. Mięśnie pamiętają, ale wydolność siadła mi totalnie. Więc odbudowuję ją, powoli i stopniowo. By sobie nic nie zrobić. 
I jak to zwykle u mnie bywa, wszystko siadło z powodu braku sportu. Październik właściwie przespałam. Dodatkowo pękła mi obręcz w przednim kole, więc musiałam wcześniej zakończyć sezon rowerowy.

Znowu musiałam odpocząć też od internetu, zadziwiające, jak to się zbiegło wszystko. Coraz częściej mi się to zdarza, by nie włączać tygodniami komputera w domu. Oczywiście ułatwia sporo codzienność ze smartfonem, z którym możemy mieć właściwie wszystko. Bo wystarczy podpiąć kabel do sprzętu i z radia słuchać spotify albo BBC z aplikacji, a jest tam kopalnia dobrych programów muzycznych. Skoro mowa o aplikacjach, to i do nauki języków jest ich sporo, co ułatwia różne powtórki, jadąc tramwajem do pracy (najczęściej korzystam z aplikacji ankidroid). Sprawdzenie poczty, facebooka, instagramu, twittera - chwila moment i wyłączam.

Ale jest to trochę złudne, bo wydaje mi się, że oszczędzam wtedy czas, jednak prawdą jest, że robię wszystko "po łebkach". Tak, to prawda, że gdy odpalam komputer, włączam w krótkim czasie kilka (lub kilkanaście) nowych stron, które czytam, zarówno te polskie, jak i włoskie czy angielskie. Nie lubię czytać długich artykułów w telefonie, męczy mnie to. Więc z jednej strony oszczędzam czas, ale z drugiej jestem niedouczona, mam zaległości, mam mniejszą świadomość wielu rzeczy. 


Prezenty od Marysi i Sebastiana



Pomyślałam dziś o tym, gdy odczytałam maila od Marysi, żony Sebastiana. Pracujemy razem, tylko on w oddziale w Szczecinie. Spotykamy się przy okazji maratonów lub półmaratonów. Mieli przyjechać w sobotę ok 15, ale gdy pomyśleliśmy o wszystkim, co musimy razem zrobić, stwierdziliśmy, że nie chcemy się widzieć w przelocie i na wariata. Przyjechali  więc wcześniejszym pociągiem, byli w Poznaniu już po 9 rano w sobotę (musieli wstać o 5 w sobotę!). W niedzielę wstawaliśmy wszyscy ok 6, z racji maratonu, więc popołudniu, przed ich wieczornym pociągiem, zarządziłam 40-minutową drzemkę. Słanialiśmy się trochę już wszyscy. 

I Marysia napisała, że ten weekend był męczący, bo intensywny, ale że "na naszym etapie życia i w tym stale biegnącym świecie to raczej inaczej nie będzie, niż kosztem wysiłku, jeżeli będziemy chcieli dodać cokolwiek do rutynowych, codziennych działań". Aż klasnęłam w dłonie, gdy to przeczytałam. Ileż w tym jest racji! Mamy tak doskonale zaplanowany już nie każdy dzień, ale i tydzień, że każda spontaniczna sytuacja wybija nas z rytmu i niszczy kolejne zaplanowane działania. Nie chcę tak żyć. Przynajmniej nie cały czas :)

I właśnie dlatego musimy się postarać. Nie od jutra, ale od dziś, od teraz. I będę rzadziej odpalać komputer, ale efektywniej z niego korzystać, a nie przeglądając facebooka. Bo inaczej będzie trudno za czymkolwiek nadążyć i cokolwiek konstruktywnego zrobić.

Marysiu, idę za ciosem. Kolejne spotkania z dawno niewidzianymi osobami już zaplanowałam. Chce mi się więcej po naszym spotkaniu. Dziękuję Ci:*

ps. Herbaty, które nam przywieźli umilają każdy dzień. Zawsze twierdziłam, że najlepszym prezentem jest dać komuś herbatę lub/i wino :) A mamy takie szczęście, że nam wielu gości przywozi herbaty, nawet Ci, którzy pierwszy raz do nas przyjeżdżają i nie wiedzą, że lubimy filiżankę dobrej jakości herbaty.
Ale przywieźli nam również dżem marchewkowy, który zrobiła Marysia - smakował zaskakująco cytrynowo i zniknął w 2 dni, były też ciasteczka z orzechami laskowymi, które upiekła przed podróżą oraz gadżety szczecińskie, których jesteśmy fanami, o czym oboje wiedzą. Fajnie jest gościć ludzi, serio.