piątek, 31 października 2014

.

Co roku szukaliśmy razem grobu cioci Walentyny i co roku się z tego śmialiśmy, mówiąc, że za rok w internecie sprawdzimy miejsce, by nie tracić czasu.
I tak zawsze powtarzaliśmy, nigdy nie sprawdzając, oczywiście.


Co roku tata mówił, że wiosną przyjedzie na grób swojego ojca i zlikwiduje mech, odświeży trochę nagrobek, żeby było porządnie. I w ostatnich latach zaczynał to zdanie "Muszę wiosną...", a my się już śmiałyśmy i nie musiał tata kończyć nawet.


Jutro nie będziemy się śmiały z taty, który nie pamięta, gdzie leży ciocia Walentyna. 
I z tego, że wiosną trzeba zdjąć mech dziadkowi.
Znalazłam kwaterę cioci w internecie. A grób dziadka odświeżyłyśmy w lutym, chowając tatę.


Ciężki dzień przed nami.

niedziela, 26 października 2014

No to Pure!

Wczoraj znowu obudziłam się z bolącym gardłem. Od wtorku było dobrze, więc trochę się zdziwiłam, ale tylko trochę, bo mam wrażenie, że i tak wyzdrowieję ostatecznie w okolicach czerwca.
Postanowiłam zignorować takie objawy, jak ból gardła i katar (i tak mam go cały rok, więc można przyjąć, że jest alergiczny), no i proszę: dziś obudziłam się bez bólu gardła. Zjadłam owsianko-jaglankę, spakowałam się i po espresso pojechałam do Pure.

Lubię ten luz w klubie w sobotę czy niedzielę rano. Wszyscy są trochę spokojniejsi, niż w tygodniu wieczorem. Lepiej się ćwiczy, a potem wychodzę z galerii handlowej i obserwuję tylko rodziny z małymi dziećmi. Tak, cudowny sposób na wspólne spędzenie niedzieli. MacDonald's w centrum handlowym. Smutne. Ale to nie moje życie, nie moja sprawa.

Nie było mnie tam długo, więc postanowiłam nie szaleć. Miałam ćwiczyć ok 30-40 minut, prawie się udało, ale trochę przedłużałam rozciąganie, bo tak mi tam było dobrze... :) Ale nie szalałam, pot się nie lał strumieniami, tylko troszkę. Promise.

Kolejność ćwiczeń zachowałam i prezentuje się to następująco:

20 minut na rowerku stacjonarnym (8,5km)
20 minut na orbitreku
3x10 squat na bosu
2x30 sekund deska

Do tego duuużo rozciągania. Dobrze było wrócić, w końcu czuję, że żyję, czuję mięśnie (no cóż, jednak mam jakieś, skoro bolą) i kolejny tydzień już mam nadzieję, będzie "normalny", czyli wrócę na jogę, na zdrowy kręgosłup im zobaczymy, na co jeszcze ;) Obiecuję w tym pierwszym tygodniu nie szaleć jeszcze.

A bosu kocham! Taka to podstępna pół-piłka, która robi wszystko, żebym z niej spadła, przypominając tym samym, że najczęściej wystarczy napiąć mięśnie brzucha. Ćwiczenia z cyklu core są u mnie niezwykle ważne. Oczywiście mam na myśli problemy z kolanem, ale właściwie nie tylko. Więcej wkrótce.

Jestem tak naładowana energią po tym treningu, że nie mogę się przestać śmiać ;)


Bosu. Zdjęcie ze strony





sobota, 18 października 2014

Akcja pierogi - z dynią i wędzonym tofu

Uwielbiam pierogi, ha! Któż nie? Tak naprawdę sami robiliśmy je tylko 2 razy, z nadzieniem z twarogu i kaszy gryczanej, ale pieczone robiłam po raz pierwszy dopiero ostatnio. Przepis od Jadłonomii.

Pierogi z dynią i masłem migdałowym

Wykonanie ich wymaga czasu, ale mam na myśli oczekiwania, a nie kilkugodzinny zapieprz 
w kuchni. Bo trzeba upiec warzywa. Po ugnieceniu ciasta, trzeba mu dać 1,5h by odpoczęło i urosło.
Smak wynagradza wszystko, uwierzcie. Mimo, że nie okazały się idealnie, ale to szczegóły,
 które poprawię następnym razem: więcej soli do ciasta (dałam symbolicznie, a mogłam dać solidną łyżeczkę), no i samo ciasto mogłam rozwałkować naprawdę dużo cieniej, bo one jednak rosną 
w piekarniku.
Im cieńsze, tym smaczniejsze, oczywiście.
Za to farszu wyszło mi za dużo. W planach miałam zamrozić na kolejny raz, ale przez niedoprawione ciasto, wpadliśmy na pomysł, by pierogi maczać właśnie w farszu, co okazało się świetnym pomysłem.
Oczywiście dla Michała to była ledwie przekąska, ale zapewniam, że normalny człowiek spokojnie się naje taką porcją.

Tradycyjnie kupiłam więcej dyni i zamroziłam kolejną porcję puree na smutne zimowe dni.


Przymierzam się do zrobienia dużej porcji pierogów z nadzieniem z soczewicy. Lubię mieć takie rzeczy w zamrażalniku na tzw awaryjny obiad, gdy zamiast 30 minut, nie mogę na niego poświęcić więcej niż 15. Zdarza się i tak przecież.
Tak się złożyło, że od miesiąca mam w lodówce wędzone tofu, na które oboje nie mamy pomysłu. Ostatnio częściej zaglądam na Hello Morning i dzięki niej właśnie zrobiłam takie prawie ruskie. 
Farsz zrobiłam rano, a popołudniu wzięliśmy się za ciasto. I tak wyrobienie ciasta + nafaszerowanie + ugotowanie i zjedzenie zajęło nam dokładnie godzinę. Pierogów wcale tak mało nie wyszło, ale oczywiście pochłonęliśmy całość! Ciasto z tego przepisu jest doskonałe. Jedyna modyfikacja, to brak świeżej mięty. Serdecznie polecam ten przepis. Były absolutnie przepyszne - nie wiem nawet, kiedy je zjedliśmy!


Samych pierogów nie zdążyliśmy sfotografować...

Czy możecie mi życzyć dużo zdrowia? Dobiega końca trzeci tydzień, kiedy jestem chora.
 Poprzedni weekend był już bardzo dobry, czułam się świetnie, a w poniedziałek rano obudziłam się ponownie z bólem gardła. Nie mogłam iść znowu na zwolnienie, więc niestety chorowałam w pracy. 
Od czwartku gorączka (4.raz w życiu!), więc w piątek już wzięłam urlop. I dobrze. 
Pani doktor się załamała, widząc mnie po raz kolejny. Tym razem same witaminki, na odporność, syrop z cebuli. 
I leżeć. No to leżę. 
A w przerwach pierogi ruskie zrobiliśmy z Michałem, o.

Wracam do łóżka. Zamierzam wyzdrowieć ostatecznie i wrócić do treningów. Nawet się nie ważę, 
ani nie mierzę. Nie chcę wpaść w depresję.

 

wtorek, 14 października 2014

15. POZnań Maraton

Za nami piękny weekend, który obfitował w spotkania z niesamowitymi ludźmi. Było tak cudownie, 
że nie mamy żadnego zdjęcia z Kamilem, który wpadł do nas wieczorem w sobotę na przedstartowe pogaduchy, a w niedzielę rano do nas wrócił i razem pojechaliśmy na start biegu.

Z Marysią i Sebastianem ze Szczecina, których gościliśmy, też nie mamy zdjęcia! Nie było czasu, naprawdę! Nie wspominam o jedzeniu, które jedynie konsumowaliśmy, bo na dokumentację blogową też czasu nie wystarczyło... Zresztą, jakoś spotykając się z fajnymi ludźmi zawsze mam ten sam problem: zupełnie zapominam o robieniu zdjęć, nie do końca nadaję się do tych czasów, w których każda chwila z naszego życia jest fotografowana i wysyłana na instagram czy facebook.... 
Dzielę się i tak wieloma rzeczami, ale nie mam tyle refleksu, poza tym często mi się nie chce po prostu, nie chcę przerywać rozmowy, peszyć ludzi robieniem zdjęć. Ale to również "zasługa" Michała, który był zawsze nadwornym fotografem, dzięki czemu nigdy nie wyrobiłam sobie nawyku częstego pstrykania. Bądźmy szczerzy - nie mam też do tego ręki.


Kolejny maraton, który udało się Michałowi przebiec, też za nami. 3:46 to jego czas, ale sporo spacerował w trakcie, przed metą też trochę szedł, nie spiesząc się nic a nic, bo wiedział, 
że życiówki nie będzie, a od 10.km zmagał się z problemami żołądkowymi. 
Żałujemy, oczywiście, że żałujemy, bo tak dobrze jeszcze nigdy nie był przygotowany - bardzo solidnie przepracował biegowo miniony rok. Nie ma tego złego, wiosną jedziemy na maraton do Łodzi lub Warszawy. 

Sebastianowi ani Kamilowi też nie udało się pobiec według zamierzeń, stąd też brak jakichkolwiek zdjęć z mety. Nikt nie wyglądał szczególnie zachęcająco ani nie tryskał radością, więc nikt z nas też nie pomyślał o robieniu zdjęć. 
Chcieliśmy szybko wrócić do domu, zażyć krople żołądkowe i doprowadzić się do stanu używalności.
Michał biegł na pół gwizdka, bez spiny (nie mógł inaczej, a chciał mimo wszystko ukończyć), dlatego... w ogóle nie czuł, że przebiegł maraton. W poniedziałek tradycyjnie zrobił wybieganie po maratonie, ale narzekał, że bez sensu, bo i tak nie czuje w nogach tych 42km. 
Nie martwcie się, ja też nie rozumiem, jak można nie czuć, że dzień wcześniej przebiegło się maraton.

A ja? Hm, a ja jestem chora. Pogubiłam się już "znowu" czy "wciąż". Kilka dni było super, a wczoraj obudziłam się znowu z bolącym gardłem. Mam katar, gardło boli zupełnie inaczej i czuję się jak flak - to zupełnie inna infekcja. 
Ale trzeci tydzień na zwolnienie iść tak średnio, więc męczę się, piję gar zupy z zielonej soczewicy, doprawiam herbatą z imbirem, popołudnia spędzam, leżąc w łóżku w dresie i grubych skarpetach. 
I nie jeżdżę rowerem i nie chodzę na fitness. I cierpię.


wtorek, 7 października 2014

Będę gruba i szczęśliwa, czyli o dyniowych pancakes

Przecież ostatecznie to samo zdrowie, prawda? Nie zawierają cukru, za to mają puree dyniowe... Zapomnijmy na moment, że są smażone. Na tłuszczu. Po prostu zapomnijmy.

Bo...tak dobrze robią w chorobie, tak rozgrzewają, tak się potem głaszczę po brzuchu przez chwilę. 
I błogo mi.

Wczoraj miałam iść do lekarza, by udowodnić, że jestem zdrowa i w środę mogę wrócić do pracy. 
Ale obudziłam się z bólem gardła, znowu. Spojrzała mi tam pani doktor i powiedziała "Dziecko, masz ogień w gardle". Ogień to ja mam gdzie indziej, od tego leżenia, pomyślałam.
Do środy w domu, to jest absolutne minimum. Nawet się nie zająknęłam o treningach.


Zawsze biorę do pankejków sztućce, a potem i tak jem bez ich użycia. To fajne, bo łyżeczką nakładam dżem, a potem rozdzieram palcami każdy po kolei. Tak smakują najlepiej, jak pizza, tortilla i wiele innych rzeczy. Zawsze lubiłam jeść dłońmi... po prostu smakuje lepiej. Nic na to nie poradzę, ale nie martwcie się: staram się hamować w miejscach publicznych (oczywiście pizzy NIE WOLNO jeść sztućcami!) ;)

DYNIOWE PANKEJKI
 
1 szklanka mąki
1 solidna łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka imbiru
1 płaska łyżeczka gałki muszkatołowej
1 łyżeczka sody
odrobina soli
szklanka jogurtu lub mleka
szklanka dyniowego puree
olej do smażenia

Wymieszać suche, wymieszać mokre, połączyć trzepaczką i smażyć

To porcja dla 1 osoby, niestety.



niedziela, 5 października 2014

Chia pudding z gruszką

Chia pudding

Jakiś czas temu kupiliśmy nasiona chia (inaczej to szałwia hiszpańska), na punkcie których świat oszalał w ostatnich 2 latach (Michał twierdzi, że to za sprawą książki "Urodzeni biegacze".). Słusznie, że oszalał, bo są niewiarygodnie zdrowe. 
Znajdziemy w nich kwasy Omega-3, Omega-6, błonnik, witaminy E, B1, wapń, fosfor, magnez, żelazo, wcale niemało białka.

Przepis jest banalny: 2 łyżki nasion zalewasz szklanką mleka i wstawiasz na noc do lodówki. 
Przez ten czas nasiona podwajają swoją objętość. Rano dodajesz owoce i już. Za każdym razem może być inny, zupełnie jak z owsianką. Bajka, co?
Bardzo dobre, tylko następnym razem użyję mleka roślinnego, myślę, ze będzie jeszcze smaczniejsze.

Michał był po treningu, przed którym zjadł banana, więc nie chciałam dawać rozgniecionego banana (bo taki miałam plan), znalazłam konferencję, którą pokroiłam i wrzuciłam do naszego puddingu. 
Już żałuję, że nie robiliśmy tego wcześniej, bo z malinami czy borówkami byłoby doskonałe! Ale tutaj nadadzą się jakiekolwiek owoce, wierzcie. 
Niektórzy słodzą ten pudding miodem lub syropem z agawy (tu weganie), ale moim zdaniem świeży owoc w zupełności wystarczy.  


FYI: jest lepiej, antybiotyk działa. Jest pięknie, słonecznie. Szkoda, że muszę leżeć.



czwartek, 2 października 2014

Zdrowieję...?

Bajka czuwa, ze mną

Plany były szerokie - w ciągu maksymalnie 3 dni zdrowieję, w czwartek już końcóweczka i może 
w piątek choć na chwilę na krótki trening?
Życie tradycyjnie zweryfikowało moje plany. Nie było nic lepiej, raczej bez zmian. Dziś wróciłam do lekarza, bo sorry, ale dziś już czwartek, do jutra mam zwolnienie, powinno mnie nosić, a gardło rano 
i wieczorem napieprza niemiłosiernie, głosu nie odzyskałam... No jak to tak można? Majkę już nosi.
Ropa, którą wczoraj czułam w ustach to nie były zwidy. Mam czopy ropne po lewej stronie. 
Zarażam i oczywiście dostałam antybiotyk. I zwolnienie będzie dłuższe, niż przewidywałam. 
Fuckin' great.


Dzielnie towarzyszą mi koty i Alice Munro. Rozpieprzają mnie jej opowiadania, za każdym razem, gdy czytam, prawie wszystkie. A poprzeczka jest wysoko, bo ostatnio przeczytałam Prousta i muszę przyznać, że po nim przez kilka dni nie czytałam nic. Serio. Całe życie odkładałam "W poszukiwaniu straconego czasu", bo byłam przekonana, że nie dźwignę. Jak tylko zaczęłam pierwszy tom, natychmiast pożałowałam, że tak późno. Piękna literatura, całkowicie mnie wchłonęła i nie wypuściła nawet po skończeniu. A to dopiero "W stronę Swanna" za mną, tyle przyjemności jeszcze mnie czeka z kolejnymi tomami!
 

Chętnie przyjmuję życzenia powrotu do zdrowia, naprawdę.